Grzegorz Skorupski - Witam na mojej stronie
News
"Gostyń dawny i niedawny" dostępny w sprzedaży w księgarniach gostyńskich oraz w redakcji Życia Gostynia. więcej...>> Nakarm głodne dziecko - wejdź na stronę www.Pajacyk.pl

    W służbie ojczyzny - Wanda Modlibowska "Halszka

    Ród Modlibowskich jest blisko związany z Gostyniem. W połowie XIX wieku rodzina ta objęła w posiadanie folwark w Czachorowie. Do dziś przy gotyckiej farze znajduje się wspaniały rodzinny grobowiec. 11 lipca 2001 roku zmarła jedna z najznakomitszych postaci ziemi gostyńskiej - Wanda Modlibowska. Wanda Modlibowska urodziła się 19 listopada 1909 roku w Czachorowie. Modlibowscy byli typową ziemiańską rodziną o wielkich patriotycznych tradycjach. Siostra bliźniaczka - Maria swoje zainteresowania skierowała w stronę koni, których wówczas w folwarku było ponad 100. Wanda znalazła bardziej ryzykowne hobby. Podczas studiów na wydziale chemii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w 1930 roku, Wanda Modlibowska zainteresowała się lotnictwem. Będąc bardzo zdolną osobą, szybko zdobyła kwalifikacje i zaczęła odnosić sukcesy sportowe. Tylko w 1937 roku mieszkanka Czachorowa pobiła sześć rekordów Polski, z których jeden został uznany za rekord świata. Latając na szybowcu "Komar", przebywała w powietrzu 24 godziny i 14 minut! Wynik ten został poprawiony dopiero w 1948 roku. Będąc członkiem Aeroklubu Poznańskiego, w 1938 roku ustanowiła kobiecy rekord Polski na szybowcu SG-3, pokonując w powietrzu 343 kilometry. W tym samym roku rozpoczęła też pracę w Instytucie Technicznym Lotnictwa w Warszawie. Do chwili wybuchu wojny ukończyła jeszcze kurs akrobacji na samolotach RWD-10 i RWD-17 oraz kurs lotów bez widoczności. We wrześniu 1939 roku podporucznik pilot Wanda Modlibowska została powołana do eskadry sztabowej. W czasie kampanii wrześniowej wykonała sześć lotów łącznikowych, startując RWD-13 z lotniska na Mokotowie w kierunku południowym i wschodnim. Często zmuszona była do korzystania z przygodnych lądowisk, by odebrać meldunki i dostarczyć je do Warszawy. Po klęsce w 1939 roku udało się jej przedostać wraz z oddziałami lotniczymi do neutralnej Rumunii. Na polecenie generała Władysława Sikorskiego wezwana została do Francji, gdzie tworzyły się Polskie Siły Zbrojne. Za linią umocnień, zwaną Linią Maginota, Francuzi pewni byli swej potęgi. Wanda Modlibowska nie skorzystała jednak z możliwości pozostania na bezpiecznej emigracji.


    Wanda Modlibowska - zdjęcie wykonane prawdopodobnie w 1938 roku
    Po rozmowie z Sikorskim Modlibowska postanowiła przedostać się do kraju i poświęcić pracy w konspiracji. Jej doświadczenie najlepiej można było wykorzystać na terenie okupowanej przez III Rzeszę i ZSRR Polski. Po otrzymaniu odpowiedniego przeszkolenia (m.in. w zakresie szyfrowania), wróciła do kraju. W Warszawie pojawiła się 22 maja 1940 roku. Wanda Modlibowska była więc pierwszą emisariuszką wysłaną przez Rząd RP, kierowany przez Prezydenta Raczkiewicza oraz Naczelnego Wodza i premiera Sikorskiego, z Francji do okupowanej przez wojska niemieckie i radzieckie ojczyzny! Do jesieni 1941 roku, Modlibowska sześciokrotnie przekroczyła granicę! Droga prowadziła przez Tatry do polskiej placówki dyplomatycznej w Budapeszcie. Jej przewodnikiem górskim był Józef Krzeptowski, który nazywał Wandę żartobliwie "cysorzem kurierów". Modlibowska nie tylko przenosiła meldunki pomiędzy krajem, a emigracją. Podstawową jej pracą przy podziemnym polskim rządzie było prowadzenie sekretariatu Delegata Rządu RP na Kraj i utrzymanie stałego kontaktu pomiędzy władzami Polski na emigracji i jej organami na okupowanych terenach. Sekretariat nosił nazwę Biura Prezydialnego Delegata Rządu RP na Kraj. Spełniał on bardzo ważną rolę w polskim państwie podziemnym. Biuro zajmowało się łącznością z Departamentem Wojskowym, Komendą Główną Związku Walki Zbrojnej (14 lutego 1942 zmieniono nazwę na Armia Krajowa) oraz wszystkimi ministerstwami, partiami, kurierami, komórkami zajmującymi się sprawami narodowościowymi, archiwum. W czasie wojny wielu bliskich współpracowników i twórców aparatu największego państwa podziemnego w okupowanej Europie poniosło śmierć. Były wojewoda poznański i pierwszy Delegat Rządu RP na Kraj Cyryl Ratajski, którego Modlibowska znała osobiście umarł w 1942 roku. Jego następca profesor Jan Piekałkiewicz zginął po długich torturach 19 czerwca 1943 roku w więzieniu w Warszawie. 30 czerwca hitlerowcy aresztowali Komendanta Głównego Armii Krajowej Stefana "Grota" Roweckiego. Cztery dni później w tajemniczych okolicznościach w katastrofie lotniczej zginął Naczelny Wódz generał Władysław Sikorski. Jednak mimo ogromnego ryzyka praca Sekretariatu nie ustała i nadal stanowiła podstawę funkcjonowania całego Rządu Podziemnego. Wanda Modlibowska "Halszka" pracowała dzień i noc, zmieniając lokale, punkty kontaktowe, pseudonimy. - Wszyscy, którzy ją znali, szanowali ją, cenili i kochali - pisze we wspomnieniach jej przyjaciółka Janina Czaplińska - Miała też szczególną zdolność widzenia jasno niektórych konfliktowych sytuacji, ale jej sposób bycia, podsunięcie właściwego rozwiązania, pomagały wybrnąć z wielu trudnych sytuacji, tak politycznych jak i życiowych ludzi, z którymi się pracowało. Modlibowska wykazała się też jako świetna organizatorka podczas powstania warszawskiego. Mimo iż "(...) nad nami świstały kule, paliły się domy, padali ludzie ranni czy zabici", dostarczenie koniecznych dokumentów musiało odbywać się bez zakłóceń. Powstanie zakończyło się klęską. Radziecka Armia Czerwona celowo powstrzymywała pochód swych wojsk na zachód, by pozwolić hitlerowcom na zniszczenie Warszawy. Stalin nie chciał spotkać na swojej drodze przedstawicieli legalnej polskiej władzy - dla tego kraju miał już własny, zaufany komunistyczny rząd. Przedtem należało jednak zlikwidować konkretne osoby, by pozbawiony kierownictwa i wybitnych jednostek naród uczynić posłusznym.
    Gostyń w latach okupacji













    Podziemne władze cywilne i wojskowe po klęsce powstania nie zaprzestały swej działalności. Ponieważ Warszawa była zrujnowana, Modlibowska utrzymywała kontakt z emigracją z Milanówka. Tam też 4 marca 1945 roku została aresztowana razem ze swoją przyjaciółką Marią Malinowską przez radzieckie służby bezpieczeństwa - NKWD. "Halszka" była torturowana i bita podczas przesłuchań. Radzieccy oprawcy żądali od niej podania tajemnicy szyfrów i ujawnienia konspiracyjnej działalności. Wspólnie z Marią więzione były początkowo we Włochach pod Warszawą, póĄniej w Rembertowie, a ostatecznie trafiły do Berezówki za Uralem. Tam pracowały w strasznych warunkach przy wyrębie lasu oraz budowie nasypu. Dla NKWD Modlibowska stanowiła jednak zbyt ważne źródło informacji, by skazać ją na śmierć podczas morderczej pracy. Ponieważ aresztowana nie chciała wyjawić informacji, radzieckie służby bezpieczeństwa postanowiły przewieźć ją na kolejne przesłuchania do swojej siedziby na terenie okupowanych Niemiec. Podczas transportu w listopadzie 1945 roku "Halszka" uciekła i wróciła do Polski
    Po powrocie do Warszawy Wanda Modlibowska zgłosiła się do służby w tak bliskim jej sercu lotnictwie. Z uwagi na jej bohaterską przeszłość (przedwojenny oficer lotnictwa i Armii Krajowej), niemile widzianą przez władze PRL, w 1948 została po raz pierwszy zwolniona z pracy. Podjęła zatem pracę naukową, jako asystentka w Zakładzie Chemii Analitycznej Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Komunistyczne władze nie zapomniały jednak o Wandzie Modlibowskiej. 17 lipca 1949 roku została aresztowana i skazana na półtora roku więzienia. "Halszka" odbyła karę w więzieniach w Stargardzie i Inowrocławiu. Po wyjściu na wolność musiała co dwa tygodnie zgłaszać się na przesłuchania do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa. Oczywiście w tym okresie, mimo wysokich i poszukiwanych kwalifikacji oraz biegłego władania kilkoma językami, nie miała szans na podjęcie pracy. Dopiero dzięki przychylności jednego ze swych byłych uczniów lotnictwa, otrzymała posadę w Biurze Patentowym. Tam pracowała do 1970 roku, kiedy przeszła na emeryturę. Po październiku 1956 roku i chwilowej odwilży Modlibowska mogła ponownie zacząć działać w Klubie Seniorów Lotnictwa, uczestniczyć w Zlotach Lotników Polskich i odwiedzać aerokluby.
    Ostatnie dni życia Wandy Modlibowskiej to walka z poważną chorobą. W tych trudnych chwilach towarzyszyła jej przyjaciółka z lat młodości - Maria Malinowska. Wanda Modlibowska umarła 11 lipca 2001 o godzinie 20.20 w Domu Opieki Społecznej w Łężeczkach.
    Nie zawsze takim ludziom naród zdążył wyrazić wdzięczności za ich poświęcenie w walce o wolną Polskę.

    Tragiczny dzień

    Ranek 21 października1939 roku. Ciemne chmury pokrywają niebo. Od wczesnych godzin rannych na gostyńskim Rynku zapanował ruch. To polscy kolejarze pod eskortą niemieckich żołnierzy ustawiają rodzaj drewnianej ściany przed pomnikiem Serca Jezusowego. Prawie nikt nie zdaje sobie sprawy z grozy sytuacji. Godzina 9 rano. Woźny Mieczysław Kawski obchodzi ulice miasta. Dzwoni czarnym dzwonkiem i czyta rozporządzenie władz niemieckich: "Dzisiaj, w sobotę, dnia 21 października 1939 roku o godzinie 9.30 stawią się wszyscy dorośli mężczyźni na Rynku (strona północna). Ktokolwiek zarządzenia by nie wykonał, będzie z miejsca aresztowany i ciężko ukarany". Ul. Powstańców Wielkopolskich






















    Rynek godzina 9.30. Na placu znajduje się około dwóch tysięcy mężczyzn i kobiet. Wzdłuż chodników stoją kolumny żołnierzy Wehrmachtu. U wylotu ulic Św. Ducha i Wolności, Młyńskiej i Nowej - ciężkie karabiny maszynowe z lufami skierowanymi w tłum. Od stopni ratusza, gdzie więziono 40 obywateli powiatu gostyńskiego, w kierunku wkopanej w ziemię drewnianej ściany ze słupów telefonicznych czy podkładów kolejowych, stoją, tworząc szpaler, Niemcy. Wejście do ratusza otoczone jest przez policję i gestapo. Jakiś samochód ciężarowy wolno podjeżdża z tyłu pomnika. W odległości kilku metrów od gmachu władz miejskich spokojnie stoi 30 członków Sonderkommando. Czekają. Mieszkańcy patrzą z przerażeniem. Niektórzy nie mogą uwierzyć, że rozstrzeliwani będą cywile. Ludzie tłoczą się na północnej części placu; stoją na stopniach schodów sklepowych. Widać pozapalane świece w oknach domów znajdujących się na Rynku. W jednym z nich młoda kobieta z niemowlakiem na rękach. Płacze. Ukryty na stopniach domu Mrożka ks. Andrzejewski głośno się modli. Po jednej stronie Rynku patrzący ze zgrozą szary tłum; po drugiej czerwone autobusy pocztowe, które przywiozły pluton egzekucyjny i samochody osobowe oficerów SS.
    Zegar na ratuszu wybija godzinę10. Uderzenia zegara czy uderzenia tysięcy serc na gostyńskim Rynku czekających na to, co ma się wydarzyć? Drzwi ratusza otwierają się. Pod eskortą, która mierzy karabinami w tłum, wychodzi pierwsza dziesiątka: hrabia Henryk Grocholski, senator Stanisław Karłowski, dyrektor szkoły Szczepan Kaczmarek, pomocnik młynarski Kazimierz Stryczyński, stojący na czele gostyńskiej endecji nazywany przez Niemców "der Polenkonig" - Mieczysław Hejnowicz, Stefan Skiba, Stefan Pawlak, urzędnik policji Leon Kwaśny, Szczepan Paluszczak, powstaniec Wawrzyn Szwarc. Gestapowcy ustawiają ich pod drewnianą palisadą tyłem do plutonu egzekucyjnego. Błysk szabli. Pada komenda "Feuer!". Todeskommando wykonuje rozkaz. Nie wszyscy umierają od strzału karabinowego. Ktoś ranny próbuje schować się pod ciało zabitego. Esesman siada na nim okrakiem i strzela z browninga w głowę. Tłum stoi oniemiały ze zgrozy. Osiemnastoletnia córka Mieczysława Hejnowicza - Zofia, płacząc i krzycząc: "Mordercy", rzuca się w kierunku zwłok ojca. Żołnierze brutalnie ją odpychają.
    Scena rozstrzelania w grafice Rafała Sroki















    Esesmani wybierają z tłumu mężczyzn, rozkazując im przenieść zwłoki na przygotowane wcześniej, stojące w narożniku Rynku i ulicy Św. Ducha, otwarte ciężarówki Służby Pracy. Niechętnym lub opieszałym esesmani przykładają broń do skroni. Po rękach przenoszących zwłoki mężczyzn spływa krew zamordowanych. Ciężarówka odjeżdża na cmentarz. Tam ciała zabitych zostaną zrzucone na schody cmentarza, potem do wykopanego dołu, gdzie dobijano dających jeszcze oznaki życia.

    W kwadrans po pierwszej egzekucji miejsce pod ścianą śmierci zajmują: szambelan Edward Potworowski, baron Antoni Graeve, prezes "Sokoła" Kazimierz Peisert, dyrektor gimnazjum Leon Kapcia, młody polonista prezes Akcji Katolickiej - Roman Weiss, brat Mieczysława - Józef Hejnowicz, asystent pocztowy Antoni Gościniak, Maksymilian Piątkowski, Jan Jasiak i Józef Łagodziński. W oknie kobieta z niemowlakiem na rękach. Łagodziński macha jej na pożegnanie. To jego żona. W chwili egzekucji nerwy jednego ze skazańców nie wytrzymują - baron Graeve, zanim pada strzał, odwraca się do strzelających i rzuca na ziemię. Po dobiciu rannych gestapowcy chwytają wyrywającego się barona i prowadzą do ratusza. Tam w holu katują, kopią po głowie, szyi... Trzymając za nogi, wloką go z powrotem na miejsce straceń w trzeciej dziesiątce skazanych. Oniemiały tłum patrzy jak głowa barona obija się o bruk. Strzał w serce pozbawia go życia. W trzeciej grupie pod ścianą z drewnianych pni giną: burmistrz Hipolit Niestrawski, Stanisław Zydorczyk, Franciszek Hejduk, Kazimierz Wierachowski, Wojciech Pawlak, Franciszek Wawszczak, Józef Rosik, Tomasz Skowron, Franciszek Staszak oraz Jan Rosiński.
    Szare niebo nad Gostyniem wydaje się jeszcze ciemniejsze. Ostatnia grupa ma zostać wyprowadzona - oczekują jeszcze na wyrok. Niespodziewanie do izby posterunku wpada zdenerwowany polizeimeister Georg Bracke, który nie pozwala gestapowcom na egzekucję kolejnej dziesiątki. "Trzydziestu zostało rozstrzelanych. Czy to nie dość, przeklęta bando?" - krzyczy.
    Ludzie rozchodzą się do domów. Mężczyźni ponuro milczą, kobiety płaczą. Większość straciła kogoś z rodziny lub znajomych. Wszyscy są zszokowani zbrodnią dokonaną publicznie w okrutny, zwierzęcy sposób. Nawet żołnierze Wehrmachtu nie patrzą mijanym gostyniakom w oczy. Powoli Rynek pustoszeje. Pozostały jedynie ślady krwi i ... Jezus Chrystus z pomnika patrzący na bohaterstwo rozstrzelanych i zbrodnie oprawców.

    Rozstrzelani przez władzę sowiecką

    W 1939 roku powiat gostyński został zajęty przez niemieckie wojska. Hitlerowcy dopuścili się wielu zbrodni na terenie Kraju Warty. Dziś pamiętamy o rocznicy rozstrzelania naszych obywateli na głównych placach Gostynia czy Krobi. Często zapominamy jednak, że ponad pięćdziesięciu przedstawicieli powiatu gostyńskiego zostało rozstrzelanych w sowieckich obozach.
    Na mocy porozumienia niemiecko-radzieckiego z 28 sierpnia 1939 roku, po agresji Hitlera na Polskę, jej wschodnie ziemie miały opanować wojska sowieckie. 17 września o godzinie 3.00 oddziały Armii Czerwonej wkroczyły na tereny Rzeczpospolitej Polskiej. Po 11 dniach podpisano kolejne porozumienie pomiędzy okupantami, w którym wytyczono granicę pomiędzy III Rzeszą, a Związkiem Radzieckim oraz wskazano kierunki przyszłej współpracy na polu walki z polskim ruchem oporu. Na zajętych terenach przystąpiono do usuwania patriotycznego trzonu polskiego społeczeństwa - oficerów wojska i policji, polityków, powstańców śląskich i wielkopolskich, działaczy społecznych i księży. W paĄdzierniku Stalin polecił zorganizowanie na włączonych do ZSRR ziemiach polskich i w strefie przygranicznej około 30 obozów jenieckich. W straszliwych warunkach przetrzymywano tutaj więźniów, dokonując ich "segregacji". Następnie Polaków przewożono do obozów rozdzielczych w Pytuwlu, Talicach i Kozielszczynie, skąd, po przesłuchaniach, transportowano do Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa.

    5 marca 1940 roku władze sowieckie podjęły decyzję o likwidacji Polaków więzionych w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. W pierwszym z nich więziono między innymi 22 gostyniaków (9 nauczycieli - oficerów rezerwy, 5 urzędników, 3 kupców oraz sędziego i oficera zawodowego). Wszyscy zginęli w dniach od 3 kwietnia do 12 maja 1940 w katyńskim lesie. Polacy nie spodziewali się śmieci - uważali, że jako jeńców wojennych obowiązuje ich międzynarodowe prawo. Stało się jednak inaczej. Oficerów wywoływano najczęściej rano, po śniadaniu, według przysłanej z Moskwy listy. Grupowano ich w pomieszczeniu, gdzie przeprowadzano rewizje i rekwirowano zarówno podstawowe wyposażenie obozowe, jak i notatki. Następnie przewożono ich samochodem na stację kolejową, gdzie wpychano po czternastu do przedziałów przeznaczonych dla sześciu ludzi. W takich warunkach transportowano jeńców około 250 km, do Smoleńska i dalej do Gniezdowa. Stąd wywożono Polaków małym autobusem z zamalowanymi oknami do oddalonego o około 3 kilometry lasku katyńskiego. Prowadzono ich nad wykopane doły i dokonywano egzekucji! Ogółem wykonano ich 4421! W taki sposób zginęli gostyniacy: Marian Pruski, Leon Białęski, Karol Kowalski, Jan Michalak, Piotr Głowacz, Jan Mikołajczyk, Stanisław Andrzejewski, Florian Łukomski, Bogdan Manulak, Ludwik Matuszkiewicz, Bolesław Psuja, Ignacy Jernaś, Stanisław Dorczyk, Stanisław Adamczyk, Franciszek Peisert, Mieczysław Jankowski, Feliks Marczyński, Władysław Nawrocki, Marian Piątkowski, Józef Rzepka, Ignacy Talarczyk i Stanisław Ślusarek.

    Groby w Katyniu zostały odkryte przez wojska niemieckie i zbadane w 1943 roku, natomiast groby w Charkowie, gdzie grzebano zamordowanych oficerów ze Starobielska, poznano dopiero w latach 1994-1996. W przypadku tego obozu trudniej jest ustalić szczegółowe dane. Około 12 gostyniaków znalazło się na początku listopada w obozie w Starobielsku: Józef Baranowski, Bronisław Czabajski, Ignacy Frąckowiak, Feliks Grabski, Zbigniew Kolaski, Ignacy Krupczyński, Bolesław Łuczak, Edward Różański, Franciszek Sodolski, Stanisław Tyczewski, Józef Wiszniewski i August Otto. Wywożenie do dołów śmierci w Charkowie rozpoczęto 5 kwietnia, a zakończono 12 maja 1940 roku. Więzionych polskich oficerów przewożono samochodami ciężarowymi z obozu w Starobielsku na miejscową stację kolejową, kierując dalej pociągami do Wajuk lub Ługańska. Stamtąd dopiero transportowano ich do budynku radzieckich służb bezpieczeństwa NKWD w Charkowie. Wywoływano z celi po 5-6 Polaków. Na korytarzu krępowano im ręce i, po sprawdzeniu danych osobowych przez komendanta więzienia i prokuratora, pojedynczo prowadzono do pomieszczenia, gdzie wykonywano egzekucję. W ten metodyczny, morderczy sposób dokonano zabójstwa 3820 Polaków. Ciała wywożono specjalnie do tego celu przygotowaną ciężarówką (z obitą blachą skrzynią mogącą pomieścić około 30 zwłok) do pobliskiego lasu.
    Fragment listu z Ostaszkowa




















    Najwięcej więĄniów wymordowanych przez władzę sowiecką - 6311 - pochodziło z obozu w Ostaszkowie. Udało się odnaleĄć dane jedenastu mieszkańców powiatu gostyńskiego, bądĄ urodzonych na jego terenie, wywiezionych z obozu na śmierć. Byli to: Stanisław Kałek, Franciszek Lempach, Stefan Lipiński, Jan Litka, Jan Dyba, Leonard Gruszczyński, Jakub Bojak, Antoni Busz, Józef Kopeć, Piotr Kuczyński i Czesław Maćkowiak. W obozie przetrzymywano także komendanta Komendy Powiatowej Policji w Gostyniu - Stefana Fichna i nauczyciela z Borku - Czesława Klimaszewskiego. Tych dwóch osób nie ma jednak na listach wywozowych - nie wiadomo, co się z nimi stało. Być może zmarli z powodu ciężkich warunków panujących w obozie. Obóz w Ostaszkowie mieścił się na wyspie jeziora Seliger. Likwidowanie polskich więĄniów rozpoczęło się 4 kwietnia 1940 roku i trwało aż do 19 maja. Przewożono ich wagonami więziennymi do oddalonego o 260 kilometrów budynku NKWD w Kalininie, rozmieszczając w celach więzienia wewnętrznego. Sposób wykonywania egzekucji był prawie identyczny z tym, który stosowany był w Charkowie - wyprowadzano pojedynczo, póĄniej spotkanie z naczelnikiem więzienia i prokuratorem, kajdanki, a na końcu tej drogi- cela, gdzie rozstrzeliwano. Aby pozostawiać jak najmniej śladów zbrodni, głowę zabitego owijano płaszczem i drugimi drzwiami celi śmierci wywlekano zwłoki na podwórze. Tam ładowano je na ciężarówkę i wywożono do lasu w pobliże wsi Miednoje. Decyzja sowieckich władz z 5 marca 1940 roku odnosiła się także do Polaków, którzy przetrzymywani byli w więzieniach. Na mocy tego rozporządzenia oficerowie Michał Bzdęga i Stanisław Malczewski oraz policjant Ignacy Przybylski, przetrzymywani w więzieniach na wschodzie, zostali rozstrzelani w nieznanych okolicznościach. Los przetrzymywanych w Ostaszkowie Klimaszewskiego i Fichna, którzy zaginęli, a prawdopodobnie nie zostali rozstrzelani z innymi więĄniami, spotkał Wiktora Jonkiela, więzionego początkowo w Starobielsku oraz Stanisława Syrwida, którego ostatnim miejscem pobytu był Kozielsk. Trudno dziś sobie wyobrazić, jak wyglądała droga Polaków do sowieckich obozów. Dzięki uprzejmości mieszkańca Gostynia Jana Schnittera, który udostępnił wspomnienia swojej ciotki - Jery Schnitter-Mejer, można szerzej opisać podróż do obozu na wyspie. Pani Jera, dziś mieszkanka Poznania, wyraziła zgodę na wykorzystanie jej wspomnień. W 1939 roku, będąc studentką medycyny, zaoferowała się do pracy jako pielęgniarka przy szpitalu w Białowieży, do którego skierowany został jej ojciec, lekarz dr Jerzy Schnitter. 12 września rozpoczęto ewakuację szpitala, kierując się na wschód. W ciągu dnia spano w lesie, maszerowano nocami. - Wyszliśmy 17 września o 5 rano - pisze we wspomnieniach Jera Schnitter-Mejer. - Naprzeciw, za rzeczką, był las, do którego chcieliśmy dojść, ale nie zdążyliśmy, bo ze wszystkich stron wypadli na nas nagle czerwonoarmiejcy. Widok tego wojska był szokujący: na sznurkach karabiny, w łapciach, okropnie wyglądający. Natychmiast oddzielono oficerów od szeregowców, którym dano karabiny zachęcając: -Możecie sobie teraz postrzelać do tych waszych krwiopijców, co was tak wykorzystywali. Ponieważ żołnierze odpowiedzieli, że nie czuli się wyzyskiwani - nikt nie strzelał. Wówczas sowieci rozkazali, by oficerowie pozostali, a reszcie pozwolono wrócić do domu. Część pielęgniarek pozostała jednak z lekarzami. - Lepiej być w obozie jenieckim, niż gdyby kobiety miały tułać się po lasach wśród tych przerażających bolszewików - uzasadniały decyzję pozostania. Aresztowanych zaprowadzono do Wołkowyska. Tutaj po raz pierwszy polscy więźniowie dowiedzieli się, w jaki sposób Rosjanie pojmują międzynarodową konwencję chroniącą jeńców. Polskich oficerów i towarzyszące im sanitariuszki czterokrotnie przewożono głównymi ulicami Wołkowyska, gdzie po jednej stronie stali Białorusini a po drugiej Żydzi, którym nakazano rzucać w jeńców kamieniami lub jabłkami. Następnego dnia wszystkich wepchnięto do wagonów, które ruszyły na północny wschód. - Po kilku dniach, może to były trzy dni, wysadzili nas w miasteczku Ostaszków. Nie wszyscy przeżyli tę podróż. Kilka trupów wyrzucono z wagonów. Mojego ojca nie poznałam, gdyż zupełnie osiwiał -wspomina Jera Schnitter-Mejer. Aresztowanych rozmieszczono w obozie na wyspie, w zabudowaniach po zlikwidowanym zakonie. Warunki były straszne - w domku pierwotnie przeznaczonym dla dwóch osób umieszczano sześć. Wykorzystywano trudne warunki, aby złamać aresztowanych. Oficerowie polityczni Armii Czerwonej przeprowadzali pogadanki propagandowe... co noc o drugiej, trzeciej nad ranem. Jeżeli któryś z jeńców zmarł, zwłoki po prostu wrzucano do jeziora. Władze nie dbały o racjonalne żywienie więĄniów. - Pożywienie, jakie tam dostawaliśmy, to chleb (pierwszy raz w życiu taki "chleb" widziałam i chyba już nie zobaczę). Było to coś takiego czarnego, pieczonego w foremkach. Odstająca twarda skóra wypełniona w środku zupełnie czarną, niewypieczoną, okropną gliną - pisze Jera. Codziennie rano dostarczano kaszę na rzadko, a w południe kaszę na gęsto. WięĄniowie otrzymywali też herbatę i "machorkę". Na początku listopada rozpoczęto wywożenie jeńców z obozu w Ostaszkowie. Kierowano ich najczęściej do innych obozów, a w ich miejsce przywożono aresztowanych polskich policjantów. Część przetrzymywanych (sanitariusze, pielęgniarki, szeregowi żołnierze) przewożono do granicy radziecko-niemieckiej, skąd, po uzgodnieniach z hitlerowcami, kierowano do okupowanej Polski. 10 lub 11 grudnia obóz na wyspie opuściła Jera Schnitter. - Był to ostatni, najgorszy dzień, który pamiętam, bo ciągle widzę ojca stojącego na brzegu jeziora (chciałam zostać, ale mi nie pozwolił, zresztą Rosjanie też by nie pozwolili). Ojciec miał takie bardzo niebieskie oczy i ciągle widzę łzy płynące z jego oczu. Jera Schnitter-Mejer już nigdy więcej nie zobaczyła ojca.

    .

    .
    ----------------------------------------------------------------------------




MENU
Strona główna
Forum
Kontakt

>>>>>

Szablon pochodzi ze strony www.d4u.biz !Kontakt z nami